Jesteś tutaj
Finał V edycji Konkursu o Nagrodę im. Barbary Skargi: Łukasz Kołoczek, godło "4x4"
Autor o sobie
Łukasz Kołoczek – doktor filozofii, wykładowca Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, autor dwóch monografii poświęconych Martinowi Heideggerowi: Bóg Heideggera. Onto-teo-logiczny wymiar „Przyczynków do filozofii” (2013), Być, czyli mieć. Próba transpozycji projektu „Przyczynków do filozofii” Martina Heideggera (2016), oraz zbioru esejów: Na skraju. Wokół filozofii Cezarego Wodzińskiego (2019).
Fragment finałowego eseju Nowe wprowadzenie do metafizyki
Magnus error
[z rozdziału pierwszego]
*
Quia parvus error in principio magnus est in fine – tak rozpoczyna się jedno z dzieł Tomasza z Akwinu. W ten sposób powtarza on maksymę Arystotelesa, zapisaną w pierwszej księdze De coelo, głoszącą, że „nieznaczne odchylenie od prawdy, popełnione na samym początku, rośnie do rozmiarów dziesiątków tysięcy, w miarę jak postępuje badanie”1.
[…]
A więc mały błąd na początku wielki jest na końcu. Żyjemy w czasach końca, cokolwiek miałoby to w szczegółach oznaczać. To, że żyjemy w czasach końca czy też zachodu, jak kiedyś mawiano, oznacza również to, że błąd przybrał już ogromne rozmiary, z całą pewnością większe niż te „dziesiątki tysięcy” z polskiego przekładu Arystotelesa. Należałoby zapewne zapytać, na czym polegał ten błąd, niewielkie odchylenie od prawdy, które popełniono na początku. I kto go popełnił? […]
*
Pewnego wglądu w naturę tego błędu – wglądu obarczonego oczywiście dość daleko idącą niejasnością, graniczącą wręcz z dowolnością, no ale dobry wgląd powinien dzielić formę z oglądaną rzeczą – dostarcza Giambattista Vico w swojej Scienza nuova. […] Oto dzicy, którzy wygnani z raju tak nisko upadli w swoim człowieczeństwie, że porozumiewali się już tylko za pomocą pomruków i pohukiwań, nagle doznają olśnienia: niebo przemawia w ich własnym języku. Vico może jest naiwny w swojej rekonstrukcji prehistorii, ale precyzyjnie dostrzega pierwszy moment, w którym powstaje świat człowieka – mondo civile. Powstaje on mianowicie z rozdzielenia faktyczności (dany zmysłowo piorun) i znaczenia, które zostaje jej przypisane. Świat jak gdyby się podwaja uzyskując swą reprezentację w znaczeniach. Pierwszy akt założycielski tego świata jest aktem wyrosłym ze strachu, jest próbą okiełznania tego strachu. Powiedzie się ona wtedy dopiero, gdy w roli przyczyny owego strasznego zjawiska obsadzony zostanie bóg, który w swych istotnych rysach podobny jest człowiekowi i dlatego nie jest kimś całkowicie nieznanym. W ten sposób nie tylko podwaja się świat, ale także powołane do życia zostają istoty, które nigdy nie będą należały do bezpośredniej faktyczności człowieka i które szybko odłączą się od tego pierwszego związku z faktycznością, a które zarazem będą czyniły życie człowieka coraz bardziej złożonym, a co za tym idzie coraz bardziej ludzkim. Świat stał się metaforyczny, a człowiek z czasem rozpoznał siebie jako zwierzę tworzące symbole oraz interpretujące znaki.
[…]
*
Poszukiwania tego pierwszego błędu przebiegają jeszcze, choć czasy świetności – o dziwo, nie zwieńczone sukcesem – mają już za sobą, pod hasłem poszukiwania źródeł. Jeśli udałoby się do nich dotrzeć, zaczerpnąć wody żywej, to można byłoby naprawić też ten błąd i wstąpić na wąską – jak już teraz wiadomo – ścieżkę prawdy. A ta mogłaby się też okazać ścieżką dobra.
Istnieje jednak niebezpieczeństwo – trzeba je wziąć pod rozwagę, skoro wszystko to, co wydawało się źródłowe, może i było źródlane i orzeźwiające, ale naznaczone nieusuwalnym błędem, a więc nie mogło służyć za podstawę do zasadniczej korekty – otóż może jednak błąd nie tkwi w rozważaniach podjętych na początku, ale po prostu w rozważaniach, a więc jest czymś w rodzaju błędu pierworodnego, z którym rodzi się każdy rozważający i którego pozbyć się nie sposób. Niech będzie, mógł o tym nie wiedzieć Arystoteles, bo nie przeniknął jeszcze wszystkich tajemnic, ale Tomasz miał tę wiedzę podaną w gotowej postaci. Parvus error in principio to przecież peccatum originale. Więc w ogóle takie przestrogi nie mają większego sensu, ponieważ errare humanum est, a wbrew dalszej części tej Cycerońskiej czy Senekańskiej maksymy także trwanie w błędzie jest ludzkie.
Na grzech pierworodny nie ma lekarstwa, bowiem nie da się być kimś innym niż się jest – a jeśli się tego pragnie, a ściślej: jeśli pragnie się być tym, kim się nie jest, lub nie być tym, kim się jest, to znak niezawodny, że popadło się w rozpacz. Rozpacz zaś nie jest wyjściem z aporii, lecz pogrążaniem się w niej. Potrzebny byłby boski pomocnik, który naprawi naturę, zgładzi grzech pierworodny. Problem polega na tym jednak, że każdy, kto w tej roli przychodził do ludzi, sam zwał się prawdą, czasem nawet Prawdą zapisaną wielką literą, i w ten sposób lekarstwo okazywało się gorsze od choroby. Bo może pójść za mesjaszem – tym czy innym – to dobre rozwiązanie dla niektórych i może nawet daje ono poczucie, że idzie się właściwą drogą (bo przecież podąża się za właściwym przewodnikiem), ale jesteśmy tu, gdzie jesteśmy, właśnie dlatego, a nie pomimo, że nasi przodkowie chadzali za tym lub tamtym przewodnikiem, nauczycielem, dozorcą. A jesteśmy w epoce (od dawna niekończącego się) końca i błąd nasz jest gigantyczny. Pozwala to sądzić z dużą dozą pewności, co wszelako nie chroni przed błędem, lecz raczej w ten błąd dokładniej wpisuje, że natura nasza błądząca nie została zbawiona ani nie została zbawiona natura niektórych spośród nas i że stale błądzimy, pogrążając się coraz głębiej w błędzie, albo też – co na jedno wychodzi – wznosząc się na wyżyny naszego błędu.
[…]
*
[…]
Zakaz i pogwałcenie tego zakazu – wraz ze wszystkim fenomenami, którym Bataille poświęca tyle uwagi: religią i ofiarą, erotyzmem i pracą – nie należą do porządku natury (zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo wieloznaczne jest to ostatnie sformułowanie, proponuję wyobrazić go sobie jako ten porządek, który panowałby, gdyby nie było człowieka – choć oczywiście takie wyobrażenie też nie należy do porządku naturalnego). Pomijając naiwność Bataille’owskiej antropogenezy, analogicznej do Vicoańskiej, w tym przynajmniej sensie, że adekwatnej do współczesnego sobie stanu wiedzy przyrodniczej i nieadekwatnej do dzisiejszego, wskazuje ona na wytworzenie się specyficznie ludzkiej jakości, z której nie można zrezygnować, aby powrócić do pierwotnej harmonii z naturą. Nie jesteśmy już, a prawdopodobnie nigdy nie byliśmy częścią natury – poucza nas o tym choćby mit opowiedziany przez Gorgiasza w Platońskim dialogu, wedle którego nieszczęsny Epimeteusz nie obdarzył człowieka cechami zapewniającymi przeżycie „na wolności”. Dopiero ogień i sztuka Ateny, a więc boskie dary, uzdalniają człowieka do przeżycia. A to oznacza, że natura i (zwierzęca) bezpośredniość nigdy nie będą mogły stanowić miary odmierzającej wielkość błędu, w jaki popadliśmy.
Przyroda, materia, środowisko, nasza cielesność i zwierzęcość – wszystko to nie jest źródłem, z którego wyrastamy, ani punktem odniesienia, wedle którego moglibyśmy niezawodnie się orientować. Wszystko to sobie wyobrażamy, nazywamy, konceptualizujemy, ostatecznie wymyślamy, wznosząc nasz ludzki świat. Nie w tym bynajmniej sensie, że nie ma niczego po stronie bezpośredniości, bo jakiś opór i upór, jakiś odwet i kara zawsze tam się czai i daje o sobie znać, ale w tym sensie, że to, co w niej rozpoznajemy, jest już po wielokroć zapośredniczone przez to, co ludzkie.
*
Trenowaliśmy także rozwiązania etyczne w wersji niereligijnej. Oto radykalnie inny, w swej inności niepoznawalny, nie do oswojenia ani tym bardziej do zawłaszczenia, staje przede mną, odpowiedzialnym za wszelkie zło zachodniej filozofii, i wzywa mnie do jeszcze większej odpowiedzialności, do odpowiedzialności za niego. Ten stosunek – zwany dla odróżnienia od wszystkiego, co do tej pory znane w filozofii, etycznym – ma być tym, co początkowe, źródłowe, ma być podstawą, gruntem wszystkiego, co w ogóle da się pomyśleć. Tu nie ma miejsca na małe błędy, tu jest od razu cała odpowiedzialność, pełna gościnność. Bo ten inny – wyobrażano sobie – to wdowa, sierota albo uchodźca. A może nawet sam Bóg, który przecież jest także radykalnie inny. Eksperyment jednak dość szybko się zakończył. Gdy ten uchodźca masowo stanął u bram naszych miast, a przypominał – przypadkowo lub nie – tych, co wysadzali się wśród nas lub rozbijali samoloty o nasze wieżowce (był jak zło spadające z nieba), szybko zapomnieliśmy o całej tej metafizyce, o naszej odpowiedzialności, o naszym kolonializmie i wyzysku i zajęliśmy się innymi problemami, które pozwoliłyby nam czuć się jednak potrzebnymi. Oto nasza planeta umiera i dlatego musimy pakować nasze zakupy w papier, a nie w plastik, w imię solidarności z naszymi nieludzkimi braćmi (i siostrami) musimy przestać je zjadać. Łatwiej brać odpowiedzialność, gdy radykalnie innym jest świnia lub krowa niż zakwefiony Arab. Nawet rodzimy templariusz, obrońca „rdzennych” mieszkańców tego czy tamtego rejonu, nie bardzo nadaje się do roli radykalnie innego. Do tej roli potrzebowalibyśmy kogoś innego.
*
Jest jednak coś na rzeczy w tej sentencji: parvus error in principio magnus est in fine. Co z tego, że ktoś kiedyś i gdzieś – gdziekolwiek ten początek się zaiskrzył – popełnił ten błąd. Nie jest nawet pewne, na czym miałby on polegać (poza oczywistym zestawem przywar ludzkiej egzystencji, na które zawsze można zrzucić odpowiedzialność: skończoność, przygodność, niedoskonałość, ograniczoność, perspektywiczność itp.). Tak czy owak, jesteśmy u kresu naszego błądzenia, nie po raz pierwszy zapewne, choć nigdy jeszcze nie byliśmy u kresu w taki sposób. Urządzenia pomiarowe znów wychylają się w stronę nastrojów apokaliptycznych, choć nasze apokalipsy są różne od tych z czasów Aleksandra Wielkiego, upadku Cesarstwa Rzymskiego czy milenium chrześcijaństwa. Błądzenie po mondo civile ma jednak również tę konsekwencję, że zaciera za sobą ślad i nie można już wrócić do starych dobrych czasów.
Łukasz Kołoczek o swoim eseju
Nowe wprowadzenie do metafizyki to po prostu esej – szkic, zarys bez wypełnienia. Szkic wprowadzenia w metafizykę. Ponieważ jednak nie jesteśmy gdzieś poza nią i nie trzeba nas doprowadzać do niej, esej ten nie jest przewodnikiem ani nie zajmuje się kierownictwem filozoficznym. Chodzi tu raczej o to, aby rozpoznać miejsce, w którym od dawna się znajdujemy (czyli kres, koniec, zachód), nastrój, który nas w tym miejscu ogarnia (melancholia), naszą kondycję (wyczerpanie). Jest to miejsce poważnego kryzysu metafizyki, który – najprościej rzecz ujmując – polega na tym, że nie ma ona już żadnego własnego, wyodrębnionego, niewspółdzielonego pola przedmiotowego, że wszędzie, gdzie się zjawia ze swymi narzędziami, jest nie u siebie (bo każde z jej tradycyjnych pól badawczych zostało z powodzeniem zasiedlone przez innych specjalistów). Kryzys dla metafizyki nie jest wprawdzie stanem nadzwyczajnym, może nawet świadczy o tym, że ona wciąż żyje, ale ten kryzys tym różni się od wszystkich, które znamy z dziejów filozofii, że tamte możemy obserwować z perspektywy rozwiązań, do których doprowadziły, a ten nie tylko jeszcze nie ma żadnego rozwiązania, ale prawdopodobnie żadnego mieć nie będzie.
Nie jest to diagnoza odkrywcza, wcale zresztą nie stara się taka być. Wydaje mi się jednak, że na przestrzeni półtora wieku, w czasie którego tu i ówdzie, coraz bardziej śmiało, diagnoza ta była formułowana, rozumiemy coraz lepiej nieprzezwyciężalność naszego położenia. Kres to nie pesymistyczne przepowiednie przyszłości – to nasza teraźniejszość. Nieuchronna i nieodwołalna. Trzeba potraktować ją jako to, co daje do myślenia.
Nowe wprowadzenie do metafizyki kreśli więc pewną zmianę „duchową”, która w tym czasie marnym pozwoli uprawiać metafizykę, bez uciekania od naszego „tu” i „teraz”, a jednak z dystansu (meta). Ta „duchowa” przemiana polega (jeśli w ogóle da się to w tak skróconej formie wypowiedzieć) na dostrzeżeniu nieprzekraczalnego horyzontu, w który od dawna, a być może od zawsze już jesteśmy zanurzeni: horyzontu języka. Albo nieco dokładniej: na pomyśleniu języka, który nie wyczerpuje się w tym, co powiedziane, ale jest samym wydarzaniem się mówienia.
1 Arystoteles, O niebie, 271b, przeł. P. Siwek, w: tegoż, Dzieła wszystkie, t. 2, Warszawa 2003, s. 242.