Jesteś tutaj
Finał V edycji Konkursu o Nagrodę im. Barbary Skargi: Michał Pawłowski, godło "Nieprzypadkowy Wihajster"
Autor o sobie
Michał Pawłowski (ur. 1996) – świeżo upieczony magister filozofii w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego, student nauk ekonomicznych w ramach Kolegium MISH UW. W przeszłości publikował m.in. w „Filozofii Nauki”, „Avancie”, „Teatraliach” oraz „Wizjach”. Uczestnik European Forum Alpbach 2020, stypendysta The Fund for American Studies oraz The Rowny-Paderewski Scholarship, a także Fundacji Konrada Adenauera.
Fragment finałowego eseju O granicy poznania. metafizycznie i einzcyzifatem
Z rozdziału czwartego
[…]
Kolejną wartą przypomnienia właściwością granicy (o ile w przypadku pseudoobiektu tego typu można w ogóle mówić o własnościach) jest złączenie w ramach jej ukonstytuowania elementu koniecznościowego z niepodlegającym determinacji. Granica poznania, leżąc zwyczajnie tam, gdzie leży, ma kształt niepodlegającej negocjacji rzeczywistości – z drugiej strony sama została ustanowiona przez rozum, zdawałoby się więc, że też przez niego może zostać zniesiona lub przesunięta. Rzeczywiście, rozum według Kanta może rozszerzać granice swego poznania, jednak jest to proces żmudny i wymagający wielkiej ostrożności. Paradoksalność zniknie, gdy weźmie się pod uwagę transcendentalny charakter tego częściowo przypadłościowego determinowania granicy i empiryczny kształt bariery napotykanej w codziennym użyciu przez rozum. Pomocna może być również analogia z Heglowskim utożsamieniem wolności z koniecznością na wyższym poziomie rozwoju Rozumu lub figurą zmuszania do wolności, zaproponowaną przez Jana Jakuba Rousseau.
Tak jak dla Kanta granica w myśleniu wraz ze swymi warunkami jest określana na sposób syntetyczny, totalizm Wittgensteinowskiego ujęcia wiedzy, ukryty za pojęciem sensowności, jest dużo dalej posunięty i otrzymuje ściśle analityczny kształt. Znaczy to tyle, że, paradoksalnie, sens i nonsens opierają się na takim samym językowym tworzywie. Na pierwszy rzut oka dane zdanie może równie dobrze przynależeć do sfery sensu, konstatując jakiś fakt, bezsensu rozumianego jako beztreściowość charakteryzująca logiczny szkielet świata, czy niedorzeczności wykraczającej poza jego granice. Dopiero jego analiza wskaże, do której dziedziny przynależy. Jednak samo to kryterium zbudowane jest w języku i na nim też się opiera. W efekcie znika nadwyżka pojęciowa, oddzielająca prawomocny dyskurs od nieuzasadnionego, a granica okazuje się, wprawdzie konsekwentnym, ale tylko pojęciowym rozróżnieniem.
Różnica polega na tym, że dyskurs filozoficzny w poszukiwaniu swych podstaw nie dysponuje „krokiem zerowym”, jak w przypadku modelu Kanta, gdzie możliwe jest nałożenie kryterium sensowności poznania na roszczenia umysłu/zdania/obiekty potencjalnego poznania i potem syntetyczne zastosowanie go wobec niego samego. Analityczność (inna niż odnosząca się do terminu „filozofia analityczna”) Wittgensteinowskiej metody zasadza się na tym, że językowe kryterium tkwi immanentnie w wykorzystanym narzędziu, oraz na tautologiczności twierdzeń, takich jak „świat jest wszystkim, co jest faktem”. Filozofia asymiluje niedorzeczność, a ta ją pożera. We wszystkich omówionych interpretacjach propozycji filozoficznej Wittgensteina obecny jest ślad tej myśli. Albo filozofia skażona jest swoistym grzechem pierworodnym, od którego nie może się uwolnić ani, co gorsza, znikąd oczekiwać zbawienia (Wolniewicz), albo jako dyskursywna praktyka musi porzucić nadzieję o ujęciu tego, co najistotniejsze, ale przecież wyłącznie możliwe do pokazania (Anscombe, Geach), czy wreszcie sama się zlikwidować w procesie terapii jako niemogącą sprostać swym własnym wymaganiom (Conant, Diamond). Prosi się o nazwanie tak konstytuowanej granicy sensu utopią – miejscem nigdzie.
[…]
Czyniąc miejsce na jeszcze jeden ogólniejszy komentarz, warto zwrócić uwagę na rozróżnienie pomiędzy racjonalizmem a metaracjonalizmem, podkreślane przez Władysława Stróżewskiego. Tam, gdzie pierwszy sytuuje się w zdecydowanej opozycji do irracjonalizmu i wszystkiego, co mogłoby zagrozić rozumowi, drugi można by określić jako „racjonalizm refleksyjny”. Godzi się on na swoje ograniczenie i chętnie przyznaje możliwość istnienia przekraczających jego granice oraz zdolności obszarów sensu.
„Dopuszczenie pozaracjonalnych obszarów badania i przyjęcie możliwości ich sensowności pociąga za sobą szczególną tolerancyjność metaracjonalizmu. […] [J]eśli metaracjonalizm zakłada coś a priori, to właśnie możliwość istnienia sensu tam nawet, gdzie pozornie istnieć on absolutnie nie może. Sens to coś więcej niż przedmiot racjonalnego poznania związanego z ratio, z intellectus, z νοῦς”i.
[…]
Ogólnie rzecz biorąc daje się dostrzec, że dopiero na gruncie metaracjonalizmu zaobserwowana może zostać granica poznania, umykająca perspektywie racjonalistycznej. Granica poznania nie jest czymś oczywistym ani niczym danym a priori, ujawnia się ona po wykonaniu pewnej pracy intelektualnej zmierzającej do jej wydobycia na światło dzienne. Oba przedstawione stanowiska filozoficznie pokazują, że myślenie (anty-)metafizyczne warunkuje charakter postrzegania tej granicy, ale i określenie jej wytwarza ramy tego myślenia. Mówiąc wprost: to samo zapytywanie o tę granicę konstytuuje metafizykę, przy czym metafizykę rozumiem tutaj za Porębą jako refleksję nad podstawami możliwości wiedzy o czymś, jednak niekoniecznie od strony podmiotowej (jak w uproszczonej interpretacji kantyzmu), lecz tego, jaki świat musi być, by coś o nim można było wiedzieć, by coś mogło być wiedzianeii.
Tak rozumiana metafizyka nie posiada własnej określonej dziedziny, jak zaznacza sam autoriii, a także zdaje się wymykać licznym dwudziestowiecznym krytykom tej dyscypliny, piętnującym ją jako unieruchamiającą, hipostazującą myślenie albo bycie, popadającą w komiczne próby odnalezienia „istoty rzeczy”, czy też stanowiącą źródło opresji. Pojętą w ten sposób metafizykę – charakterystyczną również dla ametafizycznego nastawienia Wittgensteina – można by krócej opisać po prostu jako metodę transcendentalną. Transcendentalną, znów, nie jako asymilującą proces poznawania do poznającego podmiotu, a jako pytającą o warunki możliwości wykreowania relacji podmiotowo-przedmiotowej (w) wiedzy.
W tym znaczeniu pytanie o granice poznania lub granice sensu jest pytaniem na wskroś metafizycznym. Czy jednak oznacza to, że bez perspektywy transcendentalnej metafizyka jest niemożliwa? To też byłaby przesada, należałoby raczej powiedzieć, że niemożliwa jest metafizyka świadoma swych własnych barier i ograniczeń, metafizyka „metafizyczna”, to znaczy badająca swe własne podstawy możliwości wiedzy.
[…]
Czy zatem pytanie to rzeczywiście generuje problematyczną samozwrotność? Czy stawiając gdzieś granicę pomiędzy tym, co poznawalne, oraz tym, co niepoznawalne, lub też między sensem a bezsensem, z siłą konieczności sam usuwam sobie grunt spod nóg? Nie. Pytanie to lub twierdzenie nie przynależy do dziedziny standardowych pytań o to, co istnieje lub też nie. Wiąże się z nimi, wynikając z nich oraz pociągając logicznie za sobą, jednakże samo nie stanowi przecież choćby potencjalnie weryfikowalnego zdania. Stanowi oś metafizyki i to, co ją ożywia, jednak samo jest czymś ulotnym. Próbując na nie udzielić odpowiedzi, rozum wpada w podobne tarapaty, jak przy próbie pozytywnego rozwiązania jednej z Kantowskich antynomii rozumu. Czy wyobrażalny jest stale rozszerzający się Wszechświat, o którym mówi współczesna kosmologia? Na pytanie o granice poznania nie można udzielić dorzecznej odpowiedzi, bo ono samo wytwarza ramy sensownego zapytywania w ramach metafizyki. Jest niczym „zawias” stanowiący warunek stawiania innych pytań filozoficznychiv.
Michał Pawłowski o swoim eseju
Głównym tematem eseju O granicy poznania. metafizycznie i einzcyzifatem jest tytułowa granica poznania. Podstawowe zawarte w nim pytanie brzmi: w jaki sposób jest w ogóle możliwe, aby rozum sam ustosunkowywał się do swoich granic? Wielokrotnie filozofowie (zwłaszcza ci „metafizyczni”) czy naukowcy formułowali i wciąż formułują pewne zdania dotyczące tego, co poznawalne, a także tego, co granicę poznawalności przekracza. Zdawałoby się, że nie ma tu nic kłopotliwego – wystarczy sformułować pewne kryterium „poznawalności” i następnie wyznaczyć grupę obiektów mu podlegających, wyłączając to wszystko, co się wymyka poza reżim poznawalnego. Tak by postąpił rzetelny badacz.
Jednakże charakter tej granicy, z konieczności wyznaczanej przez rozum (nawet gdy niezależnie od tego miałaby być ona determinowana przez, powiedzmy szumnie, Naturę), okazuje się przy uważniejszym oglądzie czymś co najmniej problematycznym. Czy jej wytyczenie w jakimś konkretnym miejscu nie wymagałoby umiejętności przynajmniej chwilowego wykroczenia poza nią, jak sugeruje Wittgenstein? Zresztą co to by miało być za miejsce? Wykluczenie pewnych obiektów jako niepoznawalnych równałoby się uznaniu ich za nieistniejące z perspektywy poznającego rozumu, a przecież niepodobna dopuścić granicę przebiegającą między czymś a pustką. Z drugiej strony, jeśli ma to być granica między czymś a czymś, nie będzie to już granica poznania we właściwym sensie.
Czytelniczka lub Czytelnik mogą zastanawiać się nad znaczeniem słowa „einzcyzifatem”, użytego w tytule – pewnie bez większych trudności zorientują się, że jest to po prostu anagram wyrazu „metafizycznie”. Wprzęgając je w tytuł eseju, miałem na celu, aby go tym samym częściowo przemienić. Z sześciu słów lepiej lub gorzej opisujących, co nastąpi na kilkudziesięciu kolejnych stronach i stanowiących pewną tego zapowiedź, znak pewnej treści – w samej tej treści ucieleśnienie. Otóż bezsensownie brzmiące słowo „einzcyzifatem” może być tym, co granicę sensu albo poznawalności właśnie już przekroczyło. Rozdziela je od wypełnionej sensem „metafizyczności” krótka, cienka literka „i”, sama prawie pozbawiona znaczenia, a jednak jedno z najczęściej występujących w języku polskim słów. Absurd i paradoks? Obie strony tej granicy, choć drastycznie różne, są ze sobą ściśle powiązane: w końcu jedna jest lustrzanym odbiciem drugiej, przenoszonym na przeciwną stronę za pomocą owego „i”.
Być może trafniej byłoby zrezygnować z tego mediującego wyrazu, pozostawiając dwie nieme strony naprzeciw siebie, obawiałbym się jednak utraty sensowności tytułu. I to, zdaje mi się, też uosabia poniekąd (zamierzoną, a czy do końca zrealizowaną, nie wiem) treść eseju. Proponowałbym więc wyobrazić sobie na chwilę, że „metafizyczności” i jej odwróconego bliźniaka nic nie oddziela, a wszelkie ich rozgraniczenie jest wynikiem naszej pracy intelektualnej. Odpowiedzi nie będzie, ale może w ten sposób zbliżymy się do sensu metafizyki.
i W. Stróżewski, „Racjonalizm i metaracjonalizm”, w: tegoż, Istnienie i sens, Wydawnictwo Znak, Kraków 1994, s. 421.
ii M. Poręba, „O filozofii, nauce i metafizyce”, w: tegoż, Wolność i metafizyka. Eseje z filozofii pierwszej, Wydawnictwo Naukowe PWN SA, Warszawa 2017, s. 37-45.
iii Tamże, s. 44.
iv Por. L. Wittgenstein, O pewności, tłum. W. Sady, Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 1993.