Jesteś tutaj
FINALIŚCI II EDYCJI KONKURSU O NAGRODĘ IM. BARBARY SKARGI: JACEK DOBROWOLSKI (GODŁO "WIUCZNOW")
Autor o sobie
Jacek Dobrowolski (ur. 1976 w Warszawie) – jego pierwsza publikacja w roku 1998 w „Twórczości”, złożona z dwóch tekstów, prozy i eseju filozoficznego, zdefiniowała go jako filozofa-pisarza. Wcześniej, w 1993 roku publikował w „Polityce” i „Życiu Warszawy”. Chodził do II LO. im. St. Batorego. Studiował na MISH, a następnie doktoryzował się w Instytucie Filozofii UW (2006). Publikował teksty prozą i eseistyczne m.in. w „Twórczości”, „Przeglądzie Filozoficzno-Literackim”, „Lampie”, „praktyce teoretycznej”, „Dzienniku opinii”, „Kulturze liberalnej”, „Ricie Baum”. W roku 2005 został współzałożycielem inicjatywy kulturotwórczej i magazynu internetowego pn. „Orgia myśli”, ochotniczej spółdzielni twórców zainteresowanych literaturą, filozofią, kulturą, sztuką, polityką i społeczeństwem, którzy działając kolektywnie współtworzyli od tego czasu aż po dziś szereg wydarzeń publicznych o charakterze intelektualnym, artystycznym i edukacyjnym, nie licząc wielu publikacji na stronie internetowej „OM”. W 2006 roku Jacek Dobrowolski opublikował powieść 120 godzin (wyd. „Czytelnik”), nagrodzoną w tym samym roku w konkursie Fundacji Kultury. W roku 2007 ukazała się książka Filozofia głupoty (WN PWN), obszerny esej stanowiący próbę eksplikacji rozmaitych fenomenów ludzkiej irracjonalności za pomocą eksperymentalnego dyskursu i specyficznie na jego potrzeby stworzonej struktury konceptualnej, stanowiący skróconą wersję pracy doktorskiej. Tak w prozie, jak i w pracach filozoficznych, autor kieruje się zasadą inwencji i konstrukcji raczej niż reprezentacji. Jego prace filozoficzne mają z zamierzenia charakter narracyjno-figuratywny, zaś jego prace prozą znamionuje istotny element eseistyczny. Od 2009 roku Jacek Dobrowolski jest adiunktem w Instytucie Filozofii UW. Przestrzeń jego zainteresowań to filozofia społeczna i antropologia nowoczesnej jednostkowości oraz problematyka relacji indywidualizmu i ateizmu; w dydaktyce zajmuje się historią filozofii nowożytnej oraz filozofią społeczną nowożytności, prowadził też seminaria autorskie poświęcone filozofii bez Boga. Obecnie przygotowuje do wydania książkę pt. „Panowie i niewolnicy. Eseje z patologii emancypacji”, poświęconą problematyce konstytucji podmiotowości nowoczesnej w relacji do teorii filozoficznej i praktyki niewolnictwa. Ukończył także drugą powieść Noland (w maszynopisie). Jest stałym gościem popularyzatorskiego programu radiowego „Niedziela filozofów” (RDC). W roku 2014 książka Filozofia głupoty została przetłumaczona na rosyjski.
Jacek Dobrowolski o swoim eseju
Wzlot i upadek człowieka nowoczesnego to szkic antropologiczny rozwijający się wokół pytania o to, czy starożytne hasło „poznaj samego siebie” trafiło w erze nowoczesnej, a zatem erze nauki i techniki, na szczególnie podatny dla siebie grunt. Główną hipotezą roboczą eseju jest założenie, że o ile u zarania i w pierwszej fazie nowoczesnej cywilizacji i nowoczesnej historii intelektualnej człowieka, paradygmatyczne było optymistyczne – być może hurra-optymistyczne – pojęcie Człowieka jako racjonalnego podmiotu władzy zdolnego dzięki poznaniu i samopoznaniu wznieść się na wyższy poziom zaawansowania, o tyle dla fazy dojrzałej oraz przejrzałej nowoczesności charakterystyczny byłby przełom pesymistyczny XIX wieku, wynikająca zeń śmierć suwerennych podmiotów (Boga, człowieka, obywatela) i stopniowy upadek „Człowieka” wiodący ku rozczarowaniu i ostatecznej kompromitacji idei jego samo-wywyższenia, której fazę agonalno-euforyczną wyznacza Nietzscheański „nadczłowiek”. Nie najmniej istotnym czynnikiem byłby tu też kryzys i stopniowy upadek wiary w możliwość jego racjonalnego samopoznania i w ogóle w ludzką rozumność i wolę oświecenia, i to niezależnie od tego, że nauka i technika istotnie przyczyniły się do rozwoju ludzkiej samowiedzy, czy bardziej formalnie – antropologii filozoficznej, jak również społecznych możliwości i warunków sprzyjających autorefleksji jako realnej praktyce ludzkich indywiduów. Pomimo więc, że nowoczesność i jej naukowo-techniczne fundamenty zdają się wiele obiecywać postępowym zwolennikom ludzkiego upodmiotowienia (które dla samopoznania wydaje się czynnikiem źródłowym), to ostatecznie kończą się katastrofą antropologiczną XX wieku, którego konsekwencją dla wieku XXI jest to, jak sugeruje się w dalszym ciągu eseju, że człowiek i pokrewne mu wielkie pojęcia, choć dawno już umarł śmiercią samobójczą, wciąż pozostaje żywy, co oznacza, że nie możemy nie odnosić się do niego, nawet jeśli ze świadomością, że podstawowe kategorie antropologiczne mają charakter zombi – nieśmiertelnych trupów, które wciąż nas nawiedzają i paraliżują. Na współczesnym rumowisku czy cmentarzysku ponowoczesności, w którego krajobrazie niepewność przyszłości, przemieniona ostatnio w pewność gorszego jutra, miesza się przecież wciąż z tęsknotą jednostek ludzkich do bycia-sobą, jakkolwiek mogłoby to być ulotne, kruche i roszczeniowe, jakkolwiek błahe, niestałe i niepewne, pozostaje nam wciąż powracająca i zawsze nieskończenie interesująca konstelacja pytań: „kim jestem?”, „czego pragnę?”, „co jest dla mnie najlepsze?”, „do czego zmierzam?” itp. Czujemy, że mamy wciąż moralne prawo do ich zadawania, do samowiedzy, że są one czymś uniwersalnym i niezbywalnym, nawet jeśli nasz świat ze swą rosnącą dynamiką, złożonością i rozchwianiem coraz okrutniej szydzi z wszelkich pretensji, jakie kryją się za ich stawianiem. Poczucie alienacji, poniżenia, umniejszenia i anonimowości to doświadczenia, które bez wątpienia towarzyszą dziś wszelkim ćwiczeniom egocentrycznym i autokontemplacyjnym, nieustannie miotającym się między poczuciem winy (pod zarzutem „narcyzmu”) a jeszcze gorszym od tego poczuciem nieistotności i gamoniowatości („ach ci zapatrzeni w siebie marzyciele”). W takich warunkach hasło „poznaj samego siebie” wydawać się może nobliwym anachronizmem, wszelako cały esej Wzlot i upadek człowieka nowoczesnego podbudowany jest najszczerszą intencją, by być raczej jego apologią, choćby przewrotną. W toku całej narracji przewijają się takie figury, koncepty i artefakty jak Sokrates (i Platon), Robinson Kruzoe, Nietzsche, Człowiek bez właściwości, facebook, Bóg etc.
WZLOT I UPADEK CZŁOWIEKA NOWOCZESNEGO
(fragment finałowego eseju)
1. Wstęp. Kto, kogo, po co i jak?
Są dwie odpowiedzi na pytanie o to, czy nauka i technika potrafią sprostać wezwaniu: poznaj samego siebie, i obie z nich brzmią „nie”. Pierwsze z tych „nie” jest raczej trywialne: nie mogą, ponieważ tylko ten, kto jest sobą-poznającym-siebie może temu wyzwaniu sprostać albo nie. Tylko podmiot-poznający. Nauka i technika mogą jedynie mu dopomóc lub przeszkodzić, lub, także, być neutralne w tym dziele, czy „wychodzić na zero”, tj. wnosić do tytułowego zadania tyleż samo plusów co minusów. Co więcej, czy nauka i technika w ogóle mają takie zadanie? Czy ich celem – bądź jednym z celów – mogło kiedykolwiek być „poznanie samego siebie”? Jeśli nawet przyczyna celowa – jeśli jest taka, a już w to można wątpić – istnienia nauki i techniki ma coś wspólnego ze starożytnym sloganem reklamowym Pytii, to raczej tyle, że pierwszy w historii zachodniej wiedzy zwrot od „poznania przyrody” do „poznania samego siebie”, zwrot sokratejski, odbył się właśnie pod patronatem i w ramach transferu tegoż hasła z sakralnej przestrzeni wyroczni do przestrzeni filozofii. Od zarania więc zachodnia nauka i będąca jej wytworem technika szły inną drogą – drogą poznania tego, co obiektywne, przyrody, w odróżnieniu od drogi subiektywności – tego, co ludzkie. W samych korzeniach – trudno byłoby je wyrwać czy odciąć – naszego myślenia tkwi różnica między tymi dwiema drogami, różnica wyrastająca z najbardziej może podstawowego dualizmu „przedmiotu” i „podmiotu”. I ani nauka, ani tym bardziej technika, nie mają środków po temu, aby ten poprzedzający je dualizm przekroczyć – nie mają też takiej potrzeby.
Wykraczając jednak poza trywialność tej narzucającej się prima facie uwagi, zakładamy, że w istocie pytanie odnosi się właśnie do tego „kogoś” i jego samowiedzy oraz do tego, jak nauka i technika, niezależnie od ich własnego przeznaczenia, mogą temu komuś być użyteczne w zadaniu zrozumienia siebie; a w innym nieco sensie do tego, jak nauki „nomotetyczne”, oraz akompaniujący im rozwój technologiczny, wpływają na nauki „idiograficzne”, czyli humanistyczne, i dojdziemy wraz z tym założeniem, po długiej i krętej drodze, do drugiego „nie” – złożonego, niejednoznacznego i zapośredniczonego w wielu różnorodnych, choć zawsze też cząstkowych „tak” oraz „o tyle, o ile”. Będzie to więc w istocie coś w rodzaju: „raczej nie, wszelako…” – co zresztą znowu może wydawać się dość trywialne, ale jak zawsze perły tkwią w szczegółach, toteż bez fałszywego zażenowania banalnością punktu docelowego, przejdźmy etapy tej drogi, przedstawione w niniejszym eseju, którego głównymi zmiennymi będą właśnie „kto” i „co” z tytułowego wezwania.
Poznaj samego siebie. Poznaj sam ego. Bez wątpienia ten ktoś, podmiot-poznający, jak już go zdążyliśmy nazwać, być może przedwcześnie, jest pewnym konstruktem, a nie czymś po prostu danym, zastanym. Będzie się on konstruował i rekonstruował w toku całego niniejszego wywodu, w żywiole jego dyskursu, daleki od jakiejkolwiek „naturalności” czy bezpośredniości, a jednak roszczący sobie prawo do jakiejś „faktycznej prawdy” czy autentyzmu, który jednak zagwarantować mu mogą tylko „kategorie” – takie jak „człowiek”, „osoba”, „podmiot”, „ja”, „jednostka”, „jestestwo”, „autor” itd. – wszystkie bardzo podejrzane, poddane już wielu druzgoczącym dekonstrukcjom i zawsze kontrowersyjne, zawsze też ostatecznie bezpodstawne; implodujące w ekscesie i dywergencji sensów. Każde określenie tego „kogoś”, do którego odnosi się pytanie, będzie jakimś wyborem, będzie musiało coś wykluczyć lub pominąć, a coś innego może wyolbrzymić ponad miarę, wprowadzić zniekształcenie – ale czego? Otóż właśnie, tego „czegoś”, co jest tym nieznanym „czymś” – identycznym chyba z „kimś” – kto poznaje samego siebie, czegoś na tyle złożonego, a jednocześnie „najbardziej własnego”, że nie da się go łatwo usunąć, pominąć, zapomnieć o nim, odsunąć od „siebie” – nawet jeśli są powody, by wątpić w jego realność. Pamiętajmy też, że nie tylko indywidua ludzkie są podmiotami – podmiotem bowiem jest – albo bywa – Bóg, podmiotami są (bywają) inne duchy, podmiotami mogą też być kolektywy (klasy, narody, wspólnoty wiernych, mniejszości, korporacje itp.) oraz abstrakty-pojęcia: „człowiek jako taki”, „człowiek nowoczesny”, „przeciętny Kowalski” itd. Wszystkie te podmioty mogą również okazać się adresatami hasła „poznaj samego siebie”.
Ujmijmy rzecz drogą wyliczenia. Rozważane przez nas starożytne wezwanie może kierować się do:
(a) Człowieka poznającego swoją naturę.
(b) Duszy poznającej swoją duchowość/boskość.
(c) Jednostki poznającej swoją jednostkowość.
(d) Osoby ludzkiej poznającej swoją osobowość i „osobność”.
(e) Podmiotu poznania poznającego swoją podmiotowość.
(f) Ducha absolutnego poznającego samego siebie, czyli totalność tego, co jest.
(g) Zwierzęcia myślącego poznającego swoje życie/ciało.
(h) Klasy w sobie poznającej siebie jako taką i stającej się klasą dla siebie.
(i) Dowolnego zdolnego do przetwarzania danych bytu przetwarzającego dane dotyczące jego samego.
(j) Autora niniejszego eseju poznającego siebie drogą autokontemplacji.
Oto, co nam podsuwa tradycja filozoficzna zachodu, i zapewne można by dodać jeszcze kilka innych wariantów – przy czym, zauważmy, nie są to opcje wyłączające się, ani też wyraźnie odgraniczone od siebie, tak jak, na przykład, jednostkowość nie jest wyraźnie odgraniczona od duchowości czy cielesności. Być może zresztą jedynie wzięcie pod uwagę wszystkich z nich i stosowanie naprzemienne jest jedynym sposobem na to, by uzyskać w miarę wyczerpującą odpowiedź na nasze wyjściowe pytanie – w duchu, odpowiednio, (a) humanizmu, (b) sokratejsko-platońskiej w proweniencji antropo-teologii, (c) indywidualizmu, (d) „personalizmu”, (e) subiektywizmu/egzystencjalizmu, (f) heglizmu, (g) naturalizmu, (h) marksizmu i (i) posthumanizmu, a w końcu (j) czegoś w rodzaju quasi-solipsyzmu (przypadkowa kolejność ich uporządkowania nie jest przypadkiem o tyle, o ile już zrazu ma nas odciąć od ujęcia podporządkowanego chronologii – nie o nią nam chodzi). Należy je traktować jako dostępne nam perspektywy, jakie pojawić się mogą zawsze w tym tekście, ustanawiając właściwą dla tematu wielość punktów widzenia. Z jakichś powodów w każdym z wymienionych wyżej przypadków – być może nie licząc, choć i to nie jest całkiem oczywiste, ostatniego – chodzi o kategorię o roszczeniach „uniwersalnych”, nie wyłączających nikogo. A jednak na ile uniwersalne jest już samo „poznaj samego siebie”? Czy zawarta w tym haśle relacja „samo-zwrotności”, ta osobliwa relacja zachodząca pomiędzy x a x, „auto-” jest czymś uniwersalnym, czy może lokalnym? Czymś ostatecznym, czy może epizodycznym? Czymś nieuniknionym, cechą gatunku, czy może czymś, co nie jest niczym więcej, jak zdarzeniem dyskursywnym, przelotnym wytworem mowy względnie warunków kulturowych? Czymś pospolitym czy wyjątkowym, popularnym czy luksusowym, historycznie stałym, nawracającym czy unikalnym, bezprecedensowym?
Ten, kto ma odpowiedzieć na pytanie, które dotyka kwestii „poznawania samego siebie”, musi też przynajmniej z grubsza wiedzieć, kim jest, albo przynajmniej zakładać, że to wie, albo przynajmniej zakładać, że może wiedzieć; a także mieć doświadczenie poznawania/próby poznania samego siebie, albo może tylko przeświadczenie, że ma takie doświadczenie – i tylko na to doświadczenie, względnie przeświadczenie, może liczyć, a poza tym tylko na inne teksty na podobny temat (tyle w sprawie metodologii niniejszego eseju). Ryzykuje, że będzie zajmował się czymś fikcyjnym, a może czymś, co istnieje tylko o tyle, o ile się o tym myśli, i w miarę, jak się o tym mówi. Czymś, co urzeczywistnia się tylko w akcie myślenia o tym, czym i czy jest. Czy coś, co istnieje w ten sposób, może być poważnym zagadnieniem poznania?
Jest jeszcze inne ryzyko, związane z tym, jak bardzo przywołane wyżej kategorie, mimo roszczenia i pożądania uniwersalności, są nieuchronnie ekskluzywne. Są to wszystko, rzecz jasna, pojęcia filozoficznej dobrej wiary i woli – dobrą wiarą i wolą jest jednak piekło wybrukowane. Co począć z wszystkimi tymi, którzy z jakichś powodów zostają przez owo starożytne wezwanie „poznaj samego siebie” – wykluczeni, pominięci? Którzy podjąć go z różnych względów nie mogą ze względu na obiektywne warunki? Nie można wątpić ani zapomnieć choćby na chwilę, że jest ich przytłaczająca większość wśród ludzi. Mimo że na pierwszy rzut oka nic nie mogłoby się wydawać bardziej „ludzkie” i ogólnodostępne, przynajmniej w intencji, niż to szlachetne hasło – które będąc jedynym umieszczonym nad wejściem do świątyni, obok owych dziesięciu pozostałych mądrości wykutych na steli przy wejściu, od początku narzucało się sugestywnie jako „najważniejsze z wezwań” (nawiasem mówiąc, były generalnie dwie „najważniejsze” uniwersalne propozycje przedłożone przez zachodnią tradycję: greckie „poznaj samego siebie” oraz chrześcijańskie: „najważniejsza jest miłość”; postchrześcijańska nowoczesność dorzuciła do tego jeszcze: „wyzwól się z kajdan!”). A jednak jesteśmy przecież doskonale świadomi i tego, że to starożytne wezwanie jest również rozkazem władzy; nie jest politycznie neutralne, wpisuje się w istniejące hierarchie, po części odsyłając do przywileju, po części zaś legitymizując jego ekskluzywność, a po jeszcze innej części transformując ów przywilej w instrument kontroli i sterowania, przez co funkcja panowania nad sobą uogólnia się, przekształcając w reżim panowania ogólnego nad wszystkimi – jakże wiele tu uwikłań, niebezpieczeństw, pułapek ideologicznych! Wykluczając, segregując, hierarchizując i zachęcając do kontemplacji, a jednocześnie roszcząc sobie pretensję do tego, by ustanawiać zadanie pierwszorzędne i najwyższe „dla każdego człowieka” – być może odwodzi go od zadań w istocie pilniejszych, mniej teoretycznych, a bardziej praktycznych czy moralnie palących?
Z trzeciej strony, jednym z tych sensów hasła „poznaj samego siebie”, który definitywnie można uznać dzisiaj za skompromitowany, a w każdym razie za niedający się już dłużej w świetle historii powszechnej bronić, jest przekonanie, że poznanie samego siebie prowadzi do panowania nad sobą w sensie mocnym i globalnym; że samowiedza daje realną, suwerenną samodzielność, samo-władztwo – nie tylko namiastki panowania w postaci, jak najbardziej atrakcyjnego samego w sobie, podporządkowania sobie innych, ale realnej władzy w sensie zdolności do realizacji swego najlepiej pojętego dobra. Milczącym założeniem jest tu starodawna wiara filozoficzna, że człowiek, zarówno człowiek pojedynczy, jak i ludzkość w ogóle, potrafi sobą rozumnie pokierować. – Jednakże doświadczenie XX wieku (nie tylko tego wieku, ale tyle wystarczy) poucza nas, o ile historia w ogóle może pouczać, że z zasady człowiek, tak pojedynczy, jak i ludzkość, nie kieruje się rozumem, co najwyżej czasem, w ograniczony sposób i w ograniczonym celu go używa, ale nie jest to per saldo regułą decydującą – a nadzieja, że tak stać się może, jest już tylko matką naiwnych, największych pięknoduchów, chociaż kiedyś, u zarania ery oświeconej, matkowała bardziej utalentowanym i dobrze zapowiadającym się dzieciom, postępowi, emancypacji, sekularyzacji itp. enfants prodigieux, które jednak wszystkie wyrodziły się i zbuntowały przeciw poczciwemu oświeceniu. Tym samym można chyba dość autorytatywnie przyjąć za daną, że hasło „poznaj samego siebie” ani nie spełniło swoich obietnic, ani też, najwyraźniej, nie trafia ono w najsilniejsze jądro powszechnego ludzkiego zainteresowania i troski, jest więc to hasło przynajmniej po części oszustwem, a mówiąc nieco delikatniej, by oddać mu sprawiedliwość – wszak oddawanie sprawiedliwości jest ukłonem, jaki brak złudzeń składa pięknym ideom – jest ono złudzeniem, samo-oszustwem, fikcją piękną i wzniosłą, dzięki której, jak by powiedział Nietzsche, człowiek w ogóle staje się dopiero zwierzęciem interesującym.
Dodajmy, że inne niż zachodnia kultury raczej nie nadają zadaniu poznania samego siebie aż tak wysokiego priorytetu: kiedyś nazwano by może w nazbyt esencjonalizujący sposób „wschodnią” zasadę wybijającą się często w świadomości nie-eurocentrycznej, wedle której najważniejsze byłoby raczej „zjednoczenie z bytem w ogóle”, a nie samopoznanie – właściwe poznanie znosi bowiem, zgodnie z tą koncepcją, samo owo „samo-”, unieważniając jednostkowość i podmiotowość bycia, roztapiając umysł we Wszystkim. Problem i program poznania samego siebie jest być może epizodycznym projektem, który na jakiś czas – nie tak znowu długi – pojawił się w pewnej lokalnej kulturze i cywilizacji, bez wątpienia opartej na bardzo rozrzutnym, kosztownym i energochłonnym koncepcie jednostkowego szczęścia jako dobrobytu i prawa do zabezpieczonego bytu, do niepodlegania naturalnej selekcji, i w ogóle do życia typu all-inclusive, w którym każdy może cieszyć się tym, że jest sobą.
Umasowienie konsumpcyjnego dobrostanu, jakkolwiek i tak względne, wydaje się jednak zjawiskiem historycznie przejściowym, już w tej chwili widać oznaki wyraźnego odwrotu od koncepcji uniwersalizacji „państwa dobrobytu” – w którym bez wątpienia najlepiej rozwija się ludzki indywidualizm wraz z najbardziej jego elitarnym, tak czy owak, choć bardziej już łatwo dostępnym programem autokontemplacji, poznania samego siebie. Oczywiście, westernizacja czyni z tego projektu własność całej planety, ale to, czy się on upowszechni w chwili obecnej nie rozstrzyga się już wyłącznie w kręgach cywilizacji zachodniej – coraz więcej ma i będzie tu miała do powiedzenia specyficzna re-formacja dalekowschodnia, chińska i Konfucjańska, która prawdopodobnie ze względów oszczędnościowych, jakie narzucają warunki późnego kapitalizmu i dynamicznej inflacji cen surowców wytworzy silny nacisk na zacieśnienie przestrzeni udostępnionej jednostce i jej materialnej swobody opartej na rozrzutnej konsumpcji indywidualnej, kosztochłonności istnienia. To prawda, że chiński boom turbo-kapitalistyczny ostatniego ćwierćwiecza wytworzył także w Państwie Środka nowe, specyficzne modele narcystycznego egocentryzmu (słynne i przysłowiowe już „nowa chińska klasa średnia” oraz „pokolenie jedynaków”)1, wprowadzając do dziedziny chińskiej kolektywności element o niejednoznacznym, złożonym wpływie, dzięki któremu nastąpi może w dalszej perspektywie jakaś „fuzja wschodu z zachodem” – jednak nawet ten kompromis, trudno przewidywać, jak bardzo toksyczny, z perspektywy przyszłości już teraz zdaje się w każdym razie marginalizować przedmiot naszych rozważań, czynić go ideą raczej zamierzchłą, nie niosącą energii przyszłości, ani nadziei na lepsze jutro; nie zwiastującą już niczego.
W związku z tymi przesunięciami geopolitycznych centrów zarządzania, które odbierają relatywne znaczenie kręgowi atlantyckiemu, a nadają je kręgowi pacyficznemu2, zasada „roztopienia jaźni” może nabrać większej politycznej wagi, bo to właśnie ona wyznaczać będzie paradygmat w centrum zarządzania masami, masami, dodajmy na marginesie, których liczebność przewyższy wszystko, czego pod tym względem byliśmy świadkami w XX wieku. „Poznaj samego siebie” może więc, jak wiele na to wskazuje, być już przebrzmiewającym, odchodzącym powoli i niepostrzeżenie do przeszłości, hasłem, jeśli nie zasłoną dymną, post-ekspansjonistycznej cywilizacji znajdującej się u schyłku swej dominacji, u kresu swego dziejowego znaczenia. Zajmując się jej esencjonalnymi priorytetami intelektualnymi uprawiamy być może już tylko jakże zacną sztukę medytowania nad szlachetnymi ideami przeszłości, własną (choć dla Polaka ta „własność” jest czymś dodatkowo nieoczywistym, korespondencyjnym, jakby „na słowo honoru”) minioną już na wieczność chwałą. Pomyślmy o tym, jak bardzo jesteśmy w tym prowincjonalni i, pardonnez le mot, zapyziali – oto gdzieś na peryferiach dawnego imperium cywilizacji europejskiej, obecnie pogrążonego w kryzysie i skazanego na to, by nigdy już w przewidywalnej przyszłości nie grać pierwszych skrzypiec w orkiestrze międzynarodowej, ktoś jest na tyle przejęty antykwarycznymi, nobliwymi ideałami, by zajmować się czymś tak bardzo już minionym, niedzisiejszym, a w każdym razie pozbawionym jakiejkolwiek mocy mobilizacji i bezpośredniego opisu aktualności, jak „poznawanie samego siebie”.
1 Por. Martin Jacques, When China Rules The World, Penguin Books 2012.
2 Zasada atlantycka, odwołując się do Atlantydy, umieszcza przed cywilizacją tego regionu zadanie odnalezienia zagubionej doskonałości, pełni, raju – Atlantyda jako coś jedynego w swoim rodzaju sugeruje właśnie pojedynczość i indywidualność tego, co doskonałe. Zasada pacyficzna, przeciwnie, kieruje cywilizację nie w stronę jedynej w swoim rodzaju doskonałości, co ku pacyfikacji, zrównoważeniu, harmonizacji, dostosowaniu – tym właśnie jest dla niej doskonałość, nie pełnią i wspaniałością pojedynczości, lecz porządkiem i harmonią całości, yin-yang.