Jesteś tutaj
Finaliści Konkursu o Nagrodę im. Barbary Skargi: Krzysztof Żółtański
Autor o sobie:
Krzysztof Żółtański (ur. 1963) – studiował filozofię na Uniwersytecie Wrocławskim, uzyskując tytuł doktora na podstawie pracy O możliwości idealnego przedmiotu poznania, napisanej pod kierunkiem prof. Mirosława Żarowskiego. Od kilkunastu lat mieszka w Wałbrzychu, wykonując zawód nauczycielski w liceach i na prywatnych uczelniach, pozostając przeważnie poza rygorem zatrudnienia etatowego. Zajmuje się również mniej lub bardziej regularnie tłumaczeniami, różnego typu usługami pisarskimi i publicystyką, od niedawna również opieką nad osobami niepełnosprawnymi. Jest autorem kilkunastu obszerniejszych artykułów filozoficznych i publicystycznych oraz sporej liczby pomniejszych publikacji. Miłośnik pieszych wędrówek i (również miejskich) krajobrazów, obserwator ptaków.
W swych zainteresowaniach kieruje się ku problematyce źródeł myślenia filozoficznego, jego specyficznych cech i relacji, w jakiej pozostaje ono do systemu teoretycznego poznania, obyczajowości i polityki. Przekonany o jedności filozofii, nie dąży do wyspecjalizowania się w jednym z jej kierunków lub skupienia na wyróżnionej epoce. Niemniej coraz mocniej pochłania go archaiczna i klasyczna Grecja, gdzie odnajduje klucze do interpretowania problemów nowoczesności (a zatem i „ponowoczesności”).
Fragment finałowego eseju
Niełatwo odróżnić prawdziwość samego Bytu od tego, co było, a więc nie daje się zmienić, niełatwo również dlatego, że to, co było – poprzez ślad, znak, pismo, przedstawienie – zawsze uprzedza wszelką wieść o tym, co jest. Z pytaniem, czy również ją wyczerpuje – pozostawiając pragnieniu to jedynie, co polszczyzna z szokującą ścisłością nazywa niebyłym – zwracamy się właśnie do metafizyki, ta zaś, jako wytwór historyczny, a także postać pisma, tyleż daje odpowiedź, co powtarza pytanie, wciąż na nowo je formułując. Jej roszczenie do przedmiotu, im pełniej zostaje usprawiedliwione, tym trudniej odróżnia się od niego samego, dlatego pytanie metafizyczne to pytanie, które tym bardziej palące się staje, im pełniejsza na nie odpowiedź. Niepomiernie wydłuża to ciąg usprawiedliwień, z których składa się metafizyka. Zastaną opowieścią o „nauce, która bada byt jako byt” trudno się więc w pełni zadowolić, trudno również dlatego, że każdy, kto daje się ponieść jej przesłaniu, odkrywa swą przynależność zarówno do opowieści, może i nauki, a na pewno do jej przedmiotu; pragnąłby więc odnaleźć w narracji zwieńczenie, w którym nie zabraknie i jego samego, a przynajmniej stosownego wyrazu tęsknoty, by tak się właśnie stało. Pierwszym tedy przejawem uzyskiwania intymnej relacji z metafizyką jest odkrycie, że owo zastane jej istnienie, choć z pewnością nie jest bez znaczenia, to wcale o nim nie rozstrzyga, a jeśli czegoś udziela podmiotowi, to z niczego go nie zwalnia – zwłaszcza zaś z tego, na czym zasadza się jej samej możliwość i prawdopodobieństwo. Albowiem metafizyka tak naprawdę nie obiecuje więcej, niż dotrzymać może ten, kto szuka jej rękojmi, i w tym kołowym ruchu, jakim obraca się jej prawda, a wiec przedmiot i podmiot zarazem, przechowuje się wspomnienie zarówno najstarszych początków myślenia, gdy nie odróżniało się ono jeszcze od swego hou heneka, zatem swego celu, jak i określenie jego najambitniejszych aspiracji do autonomii i czystego poznania, będącego już ponoć celem dla siebie.
Do parametrów jej przeznaczenia – skoro wstępnie próbujemy je tu zarysować – należy nieusuwalne odium dogmatyczności, jako że zdaje się metafizyka wciąż ograniczać poznawczą autonomię podmiotu względem na to, co od niej wcześniejsze; zarazem wystawia się na zarzut braku podstaw, skoro właśnie podmiotowi powierza uwiarygodnienie tego, czemu winien jest on poznawcze posłuszeństwo. Nie obywając się tedy bez tego, co najstarsze (przysięga), najdoskonalsze (ruch okrężny) i najtrwalsze (całość) – na poły baśniowych toposów, bez których jednak pojęcie rozumowej konieczności niewiele różni się od przymusu – przedkłada je myśleniu jako zarówno jego własną możliwość, niedościgły wzór, jak i hipotezę do rozważenia.
Metafizyka ma jednak również to do siebie, że jej istotne określenia, zwłaszcza jeśli są trafne, również z konieczności jej chybiają – gdyby ją prawdziwie opisywały, najpewniej nigdy by nie powstała (Freudowski aforyzm o psychoanalizie, że w pełni możliwa byłaby tylko w społeczeństwie, które by jej nie potrzebowało, w jakiś sposób odnosi się i do metafizyki). Jako dziedzina tego, co w pełni i prawdziwie istniejące, już samym swym wyodrębnieniem parafuje rozdział, który owo istnienie czyni niepełnym, a więc i nie w pełni prawdziwym – skoro wyznacza podmiotowi dziedzinę, pewne pole uwagi, jak gdyby pełnia jego przeżyć i intencji nie mogła brać udziału w prawdzie, ta zaś nie udzielała się np. temu, co konieczne do przeżycia, albo wojnie, miłości bądź składaniu czci bogom.
Narodziła się bowiem późno, w świecie, mimo że wciąż opromienionym ciągłością instytucji Lykeionu, pod istotnymi względami bliższym nam współczesnemu niż temu, w którym filozofia powstała i święciła swe złote czasy – w świecie skrupulatnego rozdziału sacrum i profanum, życia prywatnego i publicznego, obowiązków i czasu wolnego, i co najważniejsze, „uzawodowienia” działalności poznawczej. Jest więc bardziej aleksandryjska, nawet późno-aleksandryjska, niż jońska czy ateńska, nawet jeśli z tym ostatnim miastem łączą ją najściślejsze znaczeniowe i materialne więzy. Szczególny zbieg okoliczności, który nie tylko osadził ją na pismach Arystotelesa, ale na zawsze złączył z jego imieniem przez, można rzec, solidnie udokumentowany pozór ojcostwa, wyznacza kolejną, szczególną i właściwie nieprzezwyciężalną trudność dla każdego, kto mając wobec metafizyki poważne zamiary, chciałby zacząć od upewnienia się co do miejsca, z którego należy zacząć. Nie idzie o domniemanie możliwych zafałszowań tekstu – Metafizyka to, być może, stuprocentowe dziecko Arystotelesa, tyle że dziecko, któremu podmieniono imię i tożsamość; krew z krwi, ale przywiedzione do publicznego życia czynnikiem zewnętrznym i niepoddającym się jednoznacznej identyfikacji (sprawa ojcostwa komplikuje się więc również przez to, że wkład Arystotelesa wydaje się bardziej macierzyński).
Jakby na domiar już wymienionych trudności, ów przedrostek meta-, choć wybitnie mało tematyczny, nie definiujący zakresu ani, tym bardziej, przedmiotu, natychmiast instaluje się w tradycji właśnie w tym najmocniejszym znaczeniu, stając się punktem ciężkości dla zarówno akademickiego, jak i potocznego rozumienia metafizyki – zrazu pod postacią wyodrębnienia „pierwszych zasad” od tego, co poznajemy zmysłami (ta fisika), ugruntowującego odrębność dziedziny zajmującej się tym, co poza (meta) doświadczeniem, potem zaś tym, co poza skończonością, życiem, śmiercią, poza światem (w tej ostatniej grupie znaczeń spokrewnia się „metafizyka” ze słowem „eschatologia”, którego równolegle paradoksalną karierą wspomnimy w dalszej partii tekstu).
Owe napięcia i nieciągłości, kołatające się w pojęciu metafizyki, zostały mocą faktu dokonanego, który powołał ją do istnienia, częściowo wytłumione i wyparte z jej dyskursu, czyniąc miejsce dla instalacji pozoru intymnej, genetycznej bliskości z Początkiem, samego zaś Arystotelesa naznaczając odczytaniem różnicującym i aspektowym. Abstrahowanie, jako że trwa po dziś dzień, od okoliczności, że autor Metafizyki właściwie takiego dzieła nigdy nie skomponował, odrębności nauki o Bycie nigdzie nie stwierdzał (choć nie zawsze udawało mu się bez niej obyć), a doświadczenie konsekwentnie uznawał za jedyne źródło wiedzy, pozostaje niedocenianym warunkiem możliwości tej dziedziny. Niedocenianym z dość ważkiej przyczyny, gdyż mianowicie pełne go uznanie uczyniłoby metafizykę na powrót filozofią Arystotelesa – całą tą filozofią. Wtedy „nauka o Bycie”, zamiast wyznaczać przedmiotową ogólność, pozostałaby ledwie odróżnieniem mnemotechnicznym – obok, być może, „etyki”, „fizyki” „polityki” itd. – ułatwiającym opanowanie treści przed podjęciem ostatecznego wysiłku złożenia całości, w której człowiek, żyjąc pełnią życia, dopiero nabiera kompetencji do prawdziwie teoretycznego poznania. Owa całość zaś, będąc teoretycznego poznania tyleż rezultatem, co warunkiem, musiałaby tedy być w jakiś sposób dokonywana, w żadnym miejscu nie zwalniając podmiotu poznania od względu na to, co go umożliwia. Wtedy nie tylko odrębna nauka o Bycie, ale w ogóle nauka w jej aleksandryjskim, do dziś trwającym rozumieniu działalności teoretycznej, która o cel się nie kłopocze, a do prawdy zbliża się, nigdy jej nie osiągając, albo w ogóle by nie powstała, albo miała inną, bo u zarania wyodrębnioną od filozofii historię.
Skoro jednak już jest i wywodzi siebie z filozofii, a nawet ją samą czyni jednym ze swych przedmiotów, miejsce zajmowane w ich układzie przez metafizykę jest zupełnie szczególne i wyjątkowe. I to nie dlatego, że – na co zwrócono ostatnio przenikliwą uwagę – dokonane fakty i ciśnienie wieków tradycji ugruntowały metafizyczność pod postacią obszaru pewnego semantycznego a priori, które tylko w fantazji można dowolnie przekraczać. Idzie przede wszystkim o to, że owa dwoistość metafizyki, biorąca się tyleż z braku dostępu do Początku, co z nieustannego wysiłku, by go naśladująco odtworzyć własnym ruchem, unieważnić można właściwie jedynie z zewnątrz, w drodze abstrakcyjnego ustanowienia, które ów brak dostępu wprost czyni początkiem, nie oglądając się przy tym na jakiekolwiek wiążące się z tym zobowiązanie. W istocie trzeba ślepej wiary, by zdać się na „krytyczny” punkt wyjścia, który „z góry nie zakłada niczego”. Hołdująca mu krytyczność modernistyczna idzie w tym za nauką empiryczną, przy czym obie zapominają, że tam, gdzie zakładają swe początki, wiarę deklarowano otwarcie. Scholastyczny nominalizm uwiarygodniał się wszechmocą Boga, nie zaś suwerennością podmiotu. Rozprawa o metodzie, jeśli czytać ją zgodnie z porządkiem przedstawionym, a nie w porządku przedstawienia, jest dziełem teologicznym – moment podmiotowej suwerenności usprawiedliwia się w nim na końcu. Nauki zakładają go w punkcie wyjścia, przez co zdecydowanie zyskują na skuteczności, atoli różnica między skutecznością a wiedzą – różnica, która ufundowała naukę – jeśli przestaje być pielęgnowana w metafizyce, traci wszelkie uzasadnienie. Tracąc ją z oczu, uznając za niebyłą, nauka nieuchronnie musi stać się narzędziem nowego barbarzyństwa.
Krzysztof Żółtański o swoim tekście:
Na mój esej złożyła się pewna liczba na pozór luźno ze sobą powiązanych wątków, tematycznie odnoszących się do tradycyjnie odległych od siebie rejonów; wszystkie one służą prezentacji jednej myśli, którą z tego względu można nazwać tezą tego tekstu – że mianowicie metafizyka, i to rozumiana w mocnym znaczeniu jako „nauka o bycie jako bycie”, o tym, co „prawdziwie istniejące”, wciąż wyznacza poznawczo aktualne zadanie i przechowuje w sobie dalece intensywniejszą dyspozycję krytyczną niż stanowiska denuncjujące jej poznawcze wyczerpanie i przestarzałość.
Wytykają one metafizyce roszczenie „uprzywilejowanego dostępu” do przedmiotu, kompulsywne obstawanie przy jego „obecności”, niezależnej od systemu znakowej reprezentacji, czy wreszcie – od strony pozytywistycznej – wypowiadanie o rzeczywistości arbitralnych twierdzeń, których nie sposób zweryfikować ani sfalsyfikować. Czytelnik łatwo zauważy, że swej tezy nie zamierzam bronić na drodze polemiki z tego typu ustaleniami. Przeciwnie, akcentuję w mojej pracy nieprzezwyciężalną „znakowość” metafizyki, jej retoryczny, historyczny, tetyczny charakter, tak jak przystaję na to, że jej komunikaty nie spełniają podstawowych dyrektyw nowożytnej metodologii naukowej. Zwracam natomiast uwagę, że współcześnie dominujący model teoretyczności, również w humanistyce, cechuje się zależnością od metodologii nauk empirycznych, ta zaś sama naznaczona jest wieloma arbitralnymi rozstrzygnięciami. Jakkolwiek koncepcyjnie przejrzyste i metodologicznie usprawiedliwione w obszarze tego, co dziś określa się jako hard science, rozstrzygnięcia te stopniowo rozprzestrzeniły się – w drodze, by tak rzec, instytucjonalnej dyfuzji – na cały obszar teoretycznego poznania, więc również na filozofię i nauki humanistyczne. Jako że nie znajdują tam one – poza wyjątkami jak empiryczna socjologia czy językoznawstwo – swego równie przejrzystego umotywowania, instalują się w trybie milczącego domniemania, oczywistości, która nie podlega refleksji, za to decyduje o jej parametrach. Jedną z takich „oczywistości”, omawianych w tekście, jest domniemanie abstrakcyjnego, transcendentnego agenta poznającego, zwanego przeze mnie podmiotem teoretycznym, którego charakteryzuje brak jakiegokolwiek względu, a tym bardziej zobowiązania w stosunku do tego, co go społecznie i historycznie wytworzyło. W naukach empirycznych nie ma znaczenia, czy badacz jest człowiekiem, kosmitą czy komputerem – ślepo wzorujący się na tym badawczy podmiot humanistyki (przydaję mu również miano Wielki Nikt) przyznaje sobie uprawnienie do krytyczności totalnej, bowiem totalność – lub raczej: wszystko w dowolnym rozumieniu – pozostaje czymś, do czego on nie przynależy i co go nie dotyczy. Wszystko przemienia w materiał, ale sam zbudowany jest z czego innego.
Metafizyka natomiast – mówiąc w największym skrócie – buduje, wciąż na nowo i bez ostatecznego rezultatu, definicję wszystkiego jako Całości, która nie tylko obejmuje poznający podmiot, ale usprawiedliwia również jego roszczenie do poznania. Kołowy typ uzasadniania, z którego współczesna teoretyczność czyni metafizyce zarzut, wynika więc z pewnego typu poznawczego zobowiązania, najzupełniej obcego podmiotowi teoretycznemu, jako że ten po prostu egzekwuje kompetencje, które ma – jak badacz w naukach empirycznych, ale też obywatel uniwersalnej demokracji – za z góry dane i oczywiste. (istnienie np. hermeneutyki, która deklaruje metodologiczną niezależność od nauk empirycznych i wprost przyznaje się do „kołowego” uzasadniania, jedynie pozornie stanowi tu kontrargument – po wyjaśnienie odsyłam do tekstu).
Bezwiednie założony i demokratycznie rozdysponowany poziom poznawczej swobody, z którego stwierdza się poznawczą jałowość metafizyki, dla niej samej pozostaje przedmiotem marzenia lub rzadkim rezultatem najwyższego wysiłku i etycznej dzielności. Wyczerpanie i zbędność metafizyki, obwieszczone ku właściwie powszechnemu aplauzowi i połączone z radykalnym i mistyfikującym rozszerzeniem znaczenia samej nazwy, zdaje się zatem być nie tyle efektem poznawczego postępu, ile świadectwem głębokiego regresu i klęski filozofii jako takiej, która ulegając silniejszym instytucjonalnie tendencjom pozwoliła związać się zewnętrznym i nieadekwatnym modelem teoretyczności. Metafizyka zgoła nie jest „sercem” filozofii ani wprost nią samą. Już sam fakt jej powstania znamionuje pewien stopień dekadencji i rozkładu jedności filozoficznego doświadczenia, choć zaznacza zarazem żywą potrzebę jej ochrony, nawet poprzez wyznaczenie osobnej dziedziny. Proces wypierania tej potrzeby, rozpoczęty jeszcze w XVIII wieku, dopełnił się między latami sześćdziesiątymi a osiemdziesiątymi wieku XX. Zaważyło to rzecz jasna na statusie i sposobie uprawiania samej filozofii – dziś zdegradowanej do jednego z gatunków humanistyki – ale wpłynęło też i nadal wpływa na status i rozumienie działalności teoretycznej w ogóle i stosunek do nauki. Ma to również związek z przemianami politycznymi i wieloma innymi aspektami życia społecznego, o czym w przedłożonym tekście zdołałem wspomnieć jedynie przelotem i wycinkowo.